Andy- niezbadane, niebezpieczne. GEOpraktykanci podczas swojego wyjazdu spędzili ponad tydzień wysoko w górach. Plan był prosty: stworzyć mapę geomorfologiczną przedpola lodowca Charquini Sur. Wraz z dr. Jakubem Małeckim, grupa dziesięciu studentów zamieszkała w schronisku Casa Blanca na wysokości 4 800m n.p.m. Przygotowanie ekspedycji od strony logistycznej nie jest prostą sprawą. Należy dokładnie przeanalizować: przejazd dla 11 osób, zakwaterowanie, wyżywienie oraz ewentualne inne zdarzenia. Należy zaplanować w miarę dokładnie każdy posiłek oraz porcje na osobę, przeliczyć wszystko po zapoznaniu z kwotami, przebyć wiele kilometrów przez miejską dżunglę w poszukiwaniu hurtowych ilości różnych produktów w cenach przystępnych dla studenckich kieszeni. To nie lada wyzwanie, ponieważ w Boliwii praktycznie nie ma supermarketów (a jeśli już jakiś sie znajdzie, to ceny w nim na pewno nie są przystępne) i zaopatrzenie dostaje się dosłownie z ulicy. Ostatecznie zakupiliśmy gównie: owsiankę, owoce, warzywa, herbatę, liofilizaty, dżemy, krakersy, konserwy, ryż i makaron.
Jak prawdziwym Polakom, studentom i podróżnikom, najlepsza rzecz przytrafiła nam się przypadkiem: dostaliśmy namiary na Pana Piotra, małego bohatera naszej wyprawy. Zaopatrzył nas w przetwory mięsne (suchą kiełbasę i boczek), które nie raz królowały na naszym stole po wielu ciężkich godzinach prac terenowych. W chłodne wieczory, po powrocie z prac terenowych, rozgrzewało nas argentyńskie wino. Te podstawowe aspekty ekspedycji były przygotowane doskonale, jedyny element jaki bardzo utrudniał badania to wysokość. Choroba wysokościowa doskwiera już od 3 500m n.p.m., a w Andach zaczyna się nawet 500m niżej. Podczas przygotowań do drugiej drugiej edycji GEOpraktyk, które trwały prawie rok, pracowaliśmy nie tylko merytorycznie, ale też pod względem fizycznym. Setki przebiegniętych kilometrów, wielogodzinne trekkingi z ciężkimi plecakami, hektolitry wylanego potu na siłowni- tak wyglądał nasz „czas wolny” przed wyprawą (przynajmniej w przypadku niektórych z nas 😉 ). Andy słyną z tego, że nawet najsilniejszego mężczyznę potrafią sprowadzić do parteru, aby ukorzył się przed Matką Ziemią i przyznał się do swoich słabości. Wiedzieliśmy jednak dokąd jedziemy i że na miejscu lekko nie będzie, wiec z determinacją godną studenta Wydział Nauk Geograficznych i Geologicznych ciężko pracowaliśmy na swój sukces.
Nasza aklimatyzacja w La Paz miała na celu usprawnienie badań. Po przyjeździe do schroniska bardzo męczyło nas jednak wchodzenie po kilku schodach, a co dopiero trekking na kilka godzin. Szybko zdaliśmy sobie sprawę jak słaby jest ludzki organizm, tak bezradny wobec natury. To dobra nauczka na przyszłość, aby poznać swoje granice, dowiedzieć się, że to nie człowiek a właśnie Przyroda rządzi światem.
Pierwszy dzień to delikatny spacer pod pobliski lodowiec Zongo, dobrze zbadany i opisany. Pod czołem lodowca, dr Małecki, przedstawił nam wykład o podstawach glacjologii, oraz o planie na kolejne dni. Dla części z nas był to pierwszy raz, gdy mogliśmy dotknąć zimnego, szorstkiego, zabrudzonego osadem lodu. Dookoła otaczała nas strefa marginalna lodowca, moreny i sandry – cała teoria z książki prof. Klimaszewskiego na wyciągniecie ręki. Dzień zakończyliśmy problemami ze zdrowiem. Głowy pękały, żołądki nie pracowały jak trzeba, a dobre samopoczucie z każą minutą malało. Na szczęście nie u wszystkich, ale to były złe prognozy na przyszłość. Noc była bardzo ciężka, słychać było kaszel, charczenie i jęki.
Rano obudziliśmy się bez wody na herbatę i poranną toaletę – po prostu zamarzła przez noc. Ten schemat powtarzał się każdego dnia, zarówno nad ranem jak i wieczorami. Poranki były bardzo zimne, ciężko było wyjść ze śpiwora, tym bardziej, że na śniadanie codziennie była monotonna, ale wysokokaloryczna owsianka. Wychodziliśmy zawsze około godziny 8:00. Raz udało nam się wskoczyć na ciężarówkę: ustawiliśmy blokadę, dziewczyny machały nogami, chłopaki rękoma. Ciężarówka stanęła, my ruszyliśmy na wspinaczkę po burcie. Pomagaliśmy sobie wciągając się i podnosząc wzajemnie. Drogę, którą pokonywaliśmy normalnie w godzinę tym razem zajęła 9 minut, które jednak musieliśmy spędzić wdychając pył i kurz podnoszony kołami naszego transportu. Niestety, takie szczęście mieliśmy tylko raz. Kolejne dni musieliśmy poruszać się na własnych nogach. Badania zaczynaliśmy około 10, tuż po tym jak dotarliśmy na miejsce. Z początku pracowało się bardzo przyjemnie, świeciło słońce i było ciepło. Reszta dni to już katusze, omijanie piorunów i zamieci śnieżnych. Od momentu wejścia do doliny Charquini na niebie wyrastały cumulonimbusy, za którymi chowało się słońce, zaczynała się apokalipsa. Dolina pogrążała się w chmurach, śniegu i rozpaczy. Robiło się bardzo zimno, puchowe kurtki z ledwością dawały uczucie ciepła, w dodatku prace na granicy 5 000m n.p.m. nie pozwalały na zabawę. Zaczynaliśmy wyścig z czasem, aby zrobić badania w terminie gdyż nie mieliśmy pewności czy kolejny kapryśny dzień pozwoli nam na opuszczenie schroniska.
Krok po kroku, mozolnie ale wytrwale, każdy z nas piął się do wyznaczonych zadań. Naloty dronem, wyznaczanie linii moren, zbieranie punktów GPS oraz pobieranie próbek- nic z tych rzeczy nie było łatwe na tych wysokościach. Nie obyło się bez wypadków: dron od początku przyjazdu pokazywał humorki i odciął kawałek opuszki palca Tomkowi, który heroicznie złapał go, gdy na wysokości 30 metrów przestał działać jeden z silników. Później również były problemy – wysokość i rozrzedzone powietrze dawały się we znaki, dron nie chciał utrzymywać się w powietrzu i gubił sygnał GPS, co w dużym stopniu utrudniało prace.
Już pierwszego dnia badań udało się osiągnąć szczyt lodowca Charkini Sur (5308 m n.p.m.), ostatkiem sił i tylko dzięki wewnętrznym pragnieniom oraz dopingowi w gronie zespołu. Lewa, prawa, lewa i stop- tak wyglądało podejście na szczyt. Gdzie ta wypracowana w Polsce kondycja? Pierwsze GEOpraktykowe wspinanie zakończyło się sukcesem, kolejne wejścia nie były aż tak spektakularne, ale odbywały się w dużo gorszych warunkach. Druga i trzecia grupa, prowadzona przez naszego lodowcowego specjalistę Tomasza Kurczabę, wspinała się we wszechogarniającej mgle i przy akompaniamencie andyjskich burz. Pioruny i grzmoty szalały, grupa na lodzie nie widziała nic ratując się pamięcią i umiejętnościami przewodnika, który, dzięki doświadczeniu nabytemu na Spitsbergenie, bezbłędnie omijał szczeliny i niebezpieczne studnie. Prawie cała załoga odwiedziła czubek badanego lodowca.
Nasze badania trwały prawie dwa tygodnie. Rozdzieliliśmy się: jedna grupa wróciła do La Paz by dalej udać się na wolontariat, reszta trwała w górzystym świecie kontynuując badania. Aura nie poprawiała się, z dnia na dzień burze były mocniejsze, trwały całe dnie, a śniegi nie odpuszczały czy to dzień czy noc. Toaleta nie działała w ogóle, a o wodzie zapomnieliśmy. Na polu bitwy zostaliśmy w piątkę, dr Jakub i czterech studentów. Dokończyliśmy wszystko z ogromnym wysiłkiem, robiąc w dolinie po kilkanaście kilometrów dziennie, góra dół od 4 700 po 5100 mnpm i tak do upadłego. Pogoda nie pozwalała robić zdjęć dronem nawet z ręki, a jego operator czuł się nie najlepiej. Choroba wysokościowa ostatecznie oszczędziła trzy osoby, nasz opiekun zmuszony był wcześniej opuścić camp ze względu na problemy ze zdrowiem. Po wykonaniu wszystkich zadań zrobiliśmy sobie królewską jajecznicę na boczku i kiełbasie, zajadaliśmy się nią krótko, bo przy zbyt długiej rozkoszy mogłaby najzwyczajniej zamarznąć. Do miasta wróciliśmy lokalnym busem, który gnał przez szutrowe drogi nie przejmując się o dobro pasażerów, a ze względu na ograniczoną liczbę miejsc, jedna osoba musiała jechać na stojąco. Pozostali siedzieli w w pyle, który zakrywał widok, osadzając się na podłodze, fotelach i oknach. Za oknem rozprzestrzeniało się niekończące wysypisko śmieci, pojawiały się bezdomne psy i bieda – wróciliśmy do La Paz.
Ze względu na małe problemy techniczne, zdjęcia z górskiego etapu naszego projektu są dostępne jedynie na facebookowym profilu GEOpraktyk