Przy planowaniu naszego wyjazdu, skupialiśmy się głównie na projektach naukowych, zwiedzaniu wspaniałych miejsc czy pozytywnych działaniach na rzecz lokalnej społeczności. Lecz nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie dodali do planu całej Ekspedycji czegoś niebezpiecznego, trudnego, acz jednocześnie niesamowitego. Mowa tu oczywiście o Drodze Śmierci w pobliżu La Paz.
Jungas Road, bo tak brzmi lokalna nazwa, ma długość ponad 60 kilometrów. Nie wspomniałem jeszcze, że ów odcinek trzeba pokonać rowerem. W teorii, nic trudnego – ot, niedzielny wyjazd rowerowy, tylko cały czas z górki. W praktyce – o tym właśnie zaraz przeczytacie.
Był poranek, 9 września (urodziny naszego przyjaciela i kompana w La Paz- Karola, z którym to wybraliśmy się na tą szaloną przygodę). Z biletami kupionymi dwa dni wcześniej (oczywiście najtańszymi, co później miało okazać się naszym koszmarem) czekamy we wcześniej umówionym miejscu na transport. Jak to w Boliwii, kierowca spóźnił się i około 8:00 wyruszyliśmy na szczyty pobliskich wzniesień, by tam pozwolić losowi zadecydować, ilu z nas przeżyje!
Na miejscu każdy z nas dostał kombinezon oraz komplet ochraniaczy i, co najważniejsze, rower. Niestety nie wszyscy otrzymali sprawny egzemplarz, bo jeszcze przed startem od jednego z rowerów odpadło koło. Przerażeni? Nigdy! Żądni adrenaliny? Zawsze!
Zaczynamy! Pierwsze kilkanaście kilometrów to odcinek asfaltowy, takie wprowadzenie do obsługi roweru, sprawdzenie hamulców, amortyzatorów, sterowności, zżycie się maszyną, która mogła uratować nas przed długim lotem w dół. Jazda w dół po asfalcie na takim dystansie to istna przyjemność. Utrzymujesz prędkość 40-50 km/h i niczym się nie martwisz. Jednak sielanka minęła bardzo szybko. Przed faktyczną Drogą Śmierci przyszedł czas na posiłek. Mały, acz wysokowęglowodanowy, co dało nam niezbędną energię! Chwilę później, można powiedzieć, zaczęło się. Zjazd z asfaltu na szutr, chwila jazdy, i co!?!? Panowie każą nam zejść z roweru, bo krótki odcinek jest pod górkę. Tak o Ciebie dbają w tej Boliwii . Na szczęście był to tylko krótki dystans, po którym mogliśmy rozwinąć skrzydła na dwóch kółkach! Początkowo przewodnik mówił, żeby go nie wyprzedzać, jechać wolno, zachowywać odstępy. Ale co? To my – Polacy! Zaprawieni poruszaniem się po polskich drogach byliśmy w pewności siebie kilka poziomów wyżej od niego. I faktycznie, przerodziło się to w brawurową, szybką jazdę. Czasami przepaść wydawała się być bliżej niż koleżanka, z którą idzie się do kina. Dlatego w pewnych momentach warto było odpuścić, żeby tę koleżankę, jak i dobry film w kinie, jeszcze zobaczyć! Jednak takich momentów było mało. Gnaliśmy jak dzikie konie. Warto zaznaczyć, że do naszej polskiej grupki doszli jeszcze Hiszpanie, Ukrainiec i parę innych, nowo poznanych osób. Grupa rozciągnęła się, lecz Polacy przodowali! Raz po raz ktoś przez nieuwagę lądował na szutrowym podłożu, raz po raz przez slaby sprzęt łapaliśmy gumę.
Droga była wyboista i wymagająca, a dłonie, przedramiona i łokcie bardzo mocno to odczuwały. Kombinezony całe w kurzu, coraz częściej były zdejmowane z powodu rosnącej temperatury. W trakcie pokonywania trasy zarządzone zostały jeszcze przerwy na zdjęcia i uzupełnienie płynów. 6-godzinna trasa okazała się być bardzo męcząca, gdyż pod sam koniec doszło do małej kraksy z udziałem 5 rowerów. Na szczęście wszyscy wyszli z tego cało. Dojechaliśmy do asfaltu, zmęczeni, szczęśliwi, oddaliśmy kombinezony, a kierowca zawiózł nas prosto na obiad do pobliskiego ośrodka wypoczynkowego. Wzięliśmy prysznic, zjedliśmy wszystko co było do zjedzenia (obiad w postaci bufetu), a już chwilę później wszyscy wskoczyliśmy do basenu! Najedzeni i orzeźwieni, musieliśmy wracać do La Paz, niestety ta przygoda już się kończyła.
Jak zostało już wcześniej wspomniane, część trasy przejechaliśmy busem, który przez całą drogę jechał za nami, wioząc nasze rzeczy, a z biegiem czasu także uszkodzone rowery;) Związana jest z nim nieco mniej przyjemna historia – na jednym z postojów, przy zamykaniu okna, pękła szyba. Już po powrocie do La Paz, kierowca podał nam horrendalnie wysoką cenę, którą mieliśmy zapłacić za to uszkodzenie. Nie chcieliśmy zostać naciągnięci, więc zadzwoniliśmy po Boliwijczyka, którego poznaliśmy wcześniej, żeby dowiedzieć się, na ile faktycznie wycenić taką szybę. W międzyczasie kierowca busa stwierdził, że dzwoni po policję. Co ciekawe, chwilę po tym, jak odpowiedzieliśmy mu „Ok, zadzwoń, porozmawiamy z nimi” po prostu odjechał i nie pojawił się już więcej (policja też nie, a znajomego wyciągaliśmy z domu bez potrzeby). Jak widać, niestety naciągacze zdarzają się wszędzie. Ale to była właściwie jedyna niekomfortowa sytuacja związana z naszym przejazdem Drogą Śmierci (z odpadających kół i przebitych opon w pewnym momencie już po prostu się śmialiśmy;) )
A jak podsumować całe to doświadczenie? Słowami? Adrenalina, prędkość, emocje. Ale słowa nie oddają tego tak jak powinny. To jedna z tych rzeczy, które trzeba przeżyć. Wsiadając na rower piszesz się na to, że kilka kilometrów później możesz spaść w głęboką przepaść i zanim uderzysz w ziemię odmówić paciorek ładnych kilka razy.
Komu mogę to polecić? Każdemu. Jeśli nie chcesz jechać szybko, masz hamulce, dużo wtedy nie ryzykujesz. Jeśli chcesz jechać na granicy, również droga spełni Twoje oczekiwania. A jeśli zanosi się na warunek z Geostatystyki albo czegoś jeszcze gorszego i Twoje życie nie ma sensu, również znajdziesz pewne zastosowanie w Jungas Road.
Zobaczyć? Z pewnością! Przejechać? Koniecznie!
A po film, na którym można zobaczyć, jak wyglądał nasz przejazd drogą śmierci, zapraszamy TUTAJ
[Michał
z niewielkimi wstawkami autorstwa Wojtka 😉 ]