Między teorią a praktyką

W teorii myśleliśmy, że praca będzie lekka i przyjemna, widoki będą zapierać dech w piersiach. Aklimatyzacja, która przebiegła prawidłowo w La Paz, pozwoli nam hasać po stokach i morenach jak młodym lamom. Jedzenia w bród, kanapeczki na drogę. Pogoda będzie rozpieszczać, więc wykonamy plan szybciej i przy okazji pozwiedzamy okolicę, a kto wie, może uda nam się powspinać dodatkowo na inne góry?
Zderzenie z rzeczywistością było bolesne bo praktyka ni jak się miała do teorii.
Słońce faktycznie przywitało nas swoimi promieniami pod schroniskiem Casa Blanca, ale z każdą kolejną godziną pogoda się psuła- było zimno, mglisto, padał deszcz lub śnieg, burza nawiedzała nas codziennie w najmniej oczekiwanym momencie. Praca w takich warunkach do najlżejszych nie należy bo twarz szczypie od mrozu- trzeba było ratować się czapkami i chustami. Ach, jak bardzo sprawdziły by się tutaj kominiarki! Do tego marzną ręce, i najchętniej nie wyciągało by się ich z kieszeni, ale jak na złość do przebadania dziennie na parę przypadało około 200-300 sztuk materiału, czyli w naszym przypadku granitów.
Sprzęt potrzebny do badań jest dosyć prymitywny, ale skoro się sprawdza od wielu już lat, to nie ma prawa być zły. Na bardziej zaawansowane oprzyrządowanie nie mogliśmy sobie pozwolić ze względu na ograniczoną przestrzeń i wagę w plecakach, a także przez ilość przekraczanych przez nas granic. Jednym z elementów badań było wykonanie nalotów dronem w celu późniejszego skonstruowania mapy cyfrowej terenu. Niestety, został on zarekwirowany w Maroko, gdzie przepisy wjazdowe zabraniają posiadania tego typu sprzętu, a oddanie go do przechowalni na lotnisku(policji), wcale nie gwarantuje, że będzie można go dalej wywieźć. Na szczęście, przezornie, inną trasą lotniczą podróżował drugi dron.
Aklimatyzacja w La Paz, na 3400-4100m n.p.m. przebiegała sprawnie, duża część grupy odczuwała dolegliwości spowodowane wysokością. Myśleliśmy, że raz przebyta choroba wysokościowa pozwoli na szybką adaptację na lodowcu. W stoicy administracyjnej Boliwii, w tym celu dużo chodziliśmy, staraliśmy się możliwie najczęściej rezygnować z transportu miejskiego, który swoją droga jest tak tani, że bardzo kusił.
Na pewno nie możemy określić tych kilku dni przygotowań jako stracone, bez nich było by zdecydowanie gorzej.

Nie jest łatwo przewieźć 11-osobową grupę wraz z bagażami i jedzeniem na prawie 2 tygodnie. Ryże, makarony, owoce- to naprawdę sporo waży. Dlatego ekonomicznie wyszło nas wynająć busa z firmy przewozowej.
Pierwsze kroki pod schroniskiem i pierwsza myśl: „lekko nie będzie.”
Jako doświadczona grupa już pierwszego dnia postanowiliśmy ruszyć na lekki spacer w celu aklimatyzacji bo schronisko, w którym spaliśmy, znajdowało się na 4800m n.p.m. Dla wielu z nas to pierwszy raz na takich wysokościach.
Pierwsza noc była ciężka: problemy ze snem, bóle i zawroty głowy, pierwsze problemy z żołądkiem, a do tego ekscytacja: co nadejdzie jutro?
Wcześnie rano, po wysokokalorycznym posiłku(owsianka z suszonymi owocami), pokonaliśmy mordercze 4km ze schroniska pod czoło lodowca. Nie udało nam się dojść w pełnym składzie, część ekipy została w schronisku a część wykruszyła się po drodze. Tutaj nie ma żartów ze zdrowiem, jeżeli organizm sugeruje, że nie dasz rady to nie ma co go forsować, w szczególności w momencie kiedy o każdy kolejny oddech toczysz walkę sam ze sobą. Pośpiech i upór są zdecydowanie niepożądanymi cechami w górach.
Jak wyglądały nasze badania? Po dotarciu na miejsce, czyli pod lodowiec Charkini, po pierwsze trzeba było odpocząć i napić się wody, a także przegryźć coś słodkiego w celu podniesienia zawartości cukru we krwi. W międzyczasie ustala się plan działania na dany dzień. Określa się priorytety, zaznacza je na mapach papierowych i GPSach. Tworzy grupy odpowiedzialne za konkretne zadania. Analizuje sposób wykonania misji bo w terenie jest się zdanym tylko na siebie i partnera. Dobieraliśmy się w pary, aby ułatwić sobie pracę, a także w ramach bezpieczeństwa by w razie omdlenia lub innego nieszczęścia móc sobie pomóc.
Praktycznie w każdym zadaniu najtrudniejsze było dotarcie do wyznaczonego punktu. Działaliśmy na zdjęciach satelitarnych terenu, ale ze względu na tempo topnienia lodowców w tej części świata, były one mało adekwatne do zastanej przez nas rzeczywistości. Wszyscy, cala ekipa, jesteśmy z Wydziału Nauk Geograficznych, więc takie rzeczy nam nie straszne i uporaliśmy się także z tą przeciwnością.

Wiele się podczas tego projektu nauczyliśmy, m.in. tego, że drony nie koniecznie działają na wysokościach ponad 5000m n.p.m. Fakt, że wznoszą się w górę nie oznacza jeszcze, że współpracują- wręcz przeciwnie bo nasz Phantom 2 Vision+ w powietrzu uprawiał taką zwaną wolną amerykankę. Pierwszy próbny lot zakończył się zniszczoną kurtką puchową i rozciętą ręką, pogiętymi śmigłami i mnóstwem wrażeń!

Zajęcia terenowe nabrały innego znaczenia, gdy dr Jakub Małecki, opiekun projektu, przeprowadził nam wykład o glacjologii pod samym lodowcem. Po szkoleniu, pokrzepieni z ogromem nowej wiedzy, ruszyliśmy wyposażeni w zalaminowane ściągawki, suwmiarki, miary, ołówki i arkusze pracy- poczuliśmy się jak prawdziwi naukowcy.
Dojście do punktu-nazbieranie wystarczającej ilości materiału- analiza- wypełnienie arkusza-zapisywanie obserwacji- i coś od siebie, czyli własna interpretacja ogółu procesów, które zachodziły na danym terenie. I tak przez około 8 godzin w kółko.
Często rodziły się zażyłe dyskusje. Czyżby to świadczyło o tym, że jesteśmy dobrze przygotowani do roboty skoro potrafimy przeprowadzić na jej temat małą kłótnię?
Schemat ten powielał się codziennie, tylko trasy wykonywane były inaczej. Każdego kolejnego dnia podchodziliśmy wyżej, ale liczba zdolnych do pracy niestety malała. Ostatecznie, ze względów bezpieczeństwa, do końca projektu na miejscu zostały 4 osoby: 3 studentów i jeden doktorant. Pozostali zmuszeni byli przemieścić się na niższe wysokości.
Na ostatnią lodowcową kolację zjedliśmy przepyszną jajecznicę z boczkiem i kiełbasą. Dopiero teraz wiem, co znaczy celebrować posiłek.
Najgorsze, a za razem najlepsze, za nami. Wróciliśmy do La Paz.

Przeprowadzony projekt oceniam na „5+”, zarówno pod względem przygotowań merytorycznych i fizycznych. (Choroba wysokościowa nie oszczędza nikogo. Możesz być zapalonym atletą, ale gdy jesteś w Andach, a przyjdzie ci wejść na 10 schodków, to brakuje ci tchu i to nie z zachwytu, a z braku tlenu w powietrzu.).
Na miejscu daliśmy z siebie wszystko. Czy można było wykonać to lepiej? Zapewne ktoś bardziej doświadczony powie, że tak, ale dla nas był to pierwszy raz i włożyliśmy co całe nasze niedotlenione serduszka.
Jest to doświadczenie, które zostanie w nas na całe życie, i na pewno, choć w minimalnym stopniu, wszystkich nas ukształtowało pod względem zawodowym,
A co uważam za swoje największe osiągnięcie podczas tej wyprawy? To, że na miejsce przyjechałam sama, a wyjechałam z dziesięcioosobową rodziną.

Ania